Z Januszem Stankiewiczem rozmawia Mateusz Palka

„Dochodząc do Różewicza”

Janusz Stankiewicz – aktor i ostatni szef Teatru Mimu „Gest” we Wrocławiu, nauczyciel wiedzy o książce, miłośnik kaligrafii, brat i współpracownik Eugeniusza Geta-Stankiewicza, fotografował Tadeusza Różewicza przez prawie dwadzieścia lat. Najpierw w pracowni Geta, dokumentując rozmowy i wspólne artystyczne realizacje obu artystów, później przed tablicą epitafium Melchiora Brichsela w ramach cyklu Epitafium i wiatr…, następnie wielokrotnie w ogrodzie poety na Biskupinie, a także realizując zaaranżowany przez poetę portret, w którym przyjął pozę melancholijnego starca z obrazu van Gogha.
Tadeusz Różewicz, wtorek, 21 kwietnia 2010, fot. Janusz Stankiewicz

Tadeusz Różewicz skrywał swój wizerunek, jest pan jedną z niewielu osób, którym pozwolił się fotografować, i których fotografii był ciekaw.

Wcześniej przez lata czytałem utwory Różewicza, a moje zdjęcia powstawały zazwyczaj przy okazji naszych późniejszych rozmów i spacerów. Poznaliśmy się w pracowni Geta, w której stale bywałem. Traktował moje fotografie jako notatnik, dokumentowałem ich artystyczne zabawy, wspólną pracę. Na kolejne spotkanie przynosiłem odbitki. Jedno z późniejszych zdjęć wykorzystał na okładkę książki.

 

Czy każda pana fotografia wynika z bliskości odczuwanej wobec drugiego człowieka?

Tak było w przypadku Różewicza, podobnie także z moim bratem – Eugeniuszem Getem-Stankiewiczem. W 1957 roku, gdy miałem 13 lat, poprosił: – zrób mi zdjęcie. Postanowiłem, że będę go cały czas fotografował, potraktowałem to jako stojące przede mną dokumentacyjne, trochę archiwizacyjne zadanie. Za to moi rodzice nigdy nie mieli czasu na to, żebym zrobił im zdjęcie. Mówili, że źle wyglądają, że trzeba się dobrze ubrać i przygotować. Rzeczywiście, do fotografowania byliśmy przebierani, bo na co dzień chodziliśmy rozebrani, boso.

 

Różewicz od początku był przekonany?

Nie do końca. Pierwsze zdjęcie zrobiłem mu w lipcu 1993 roku w pracowni Geta, do której przyszedłem drukować grafiki. Chciałem zrobić zapis sytuacji, która w takim kształcie już by się nie powtórzyła. Różewicz popatrzył na mnie i rzucił – co pan mnie fotografuje? Zaskoczył mnie, zrobiło mi się trochę głupio. Później jednak Get przekazał mi od niego pozdrowienia – zrozumiałem, że się na szczęście na mnie nie obraził.

Co więcej, zgodził się na portret na tle epitafium Melchiora Brichsela przy kościele pw. św. Elżbiety.

Zdjęcia z tego cyklu prezentowałem później na wystawie i w albumie Epitafium i wiatr… Zdawałem sobie sprawę, że mogę zrobić jedną, góra dwie fotografie, później zacznie się niecierpliwić. Kiedy stanął przed tablicą i zdjął czapkę, zapytał, czy lepiej będzie bez okularów. Towarzyszyły mi silne emocje, w głowie miałem pustkę – nie byłem nawet pewien, czy założyłem film.

 

To wtedy po raz pierwszy Różewicz zapozował i stanął przed obiektywem bez ruchu?

Ruch był w twórczości Różewicza istotny, podobnie dla mnie – uważałem, że jest to podstawa w pantomimie. Kiedy prowadziłem zajęcia z plastyki ruchu, zastanawialiśmy się, jak pokazać lot Ikara. Zdecydowaliśmy, że aktor będzie poruszał łopatkami, jakby dopiero wzbijał się do lotu. To też był przedmiot moich rozmów z Różewiczem. Zdjęcie jest zatrzymaniem, zamrożeniem chwilowej sytuacji. Poezja również jest znieruchomieniem, zapisem. I przez prawie 30 lat pracy w teatrze nie zdałem sobie sprawy, że tu również chodzi o wyćwiczenie doskonałości fizycznej, której zwieńczeniem powinno być unieruchomienie.

Kiedy Stefan Arczyński ustawił się do zdjęcia, zapytał mnie, czy portretowani przeze mnie ludzie nie boją się mieć w tle za plecami tablicy epitafijnej. Dotarło do mnie wtedy, jak symboliczny wymiar ma ta sytuacja.

Tadeusz Różewicz, z cyklu „Epitafium i wiatr...”, fot. Janusz Stankiewicz

Jak fotografuje się poetę?

Dla mnie zdjęcie czy autograf było jak dotknięcie autora. Kiedy w 1993 roku przyszedłem zobaczyć Różewicza po raz pierwszy, przyniosłem kilka jego tomików wierszy, chciałem by mi je podpisał. Otrzymanie autografu jest dla mnie potwierdzeniem wspólnego spotkania.

Tadeusz Różewicz, jarzębina TR, 16 kwietnia 2007, fot. Janusz Stankiewicz
Tadeusz Różewicz, 16 kwietnia 2007, fot. Janusz Stankiewicz

Po przeprowadzce do domu na Biskupinie zaczął pan fotografować Różewicza w jego ogrodzie.

Interesował mnie kontekst jego obecności w ogrodzie, nie portrety. Ogród zawsze kojarzył mi się z pracą, z młodością. To w ogrodzie udało mi się kiedyś w końcu sfotografować moją mamę. Na odwrocie odbitek zapisywałem tematy naszych rozmów z Różewiczem. Piliśmy kawę, nalewkę, jego żona Wiesława była zawsze z boku. Chciał żeby z tych zdjęć powstał album.

Drzewa pełniły podobną rolę, jak tablica w cyklu Epitafium i wiatr… Fotografowałem Różewicza przy tym samym drzewie w różnym czasie i kontekście. W końcu, kiedy już odszedł, robiłem zdjęcia samego drzewa.

 

Ogród stanowił dla Różewicza enklawę?

Nie bardzo, pewnego razu, gdy po nim spacerowaliśmy i gdy zrobiłem mu kilka zdjęć, powiedział mi, że nie może spokojnie wyjść z domu, bo sąsiad go obserwuje i fotografuje. Uciekał z tego ogrodu, czuł się tam nieswojo, podglądany. Własną przestrzeń, w tym ogród oglądał poprzez moje fotografie. Podobnie było podczas naszych wspólnych rozmów i spacerów.

Cały czas myślał o drzewach. Wskazywał na jedno i mówił mi, że są z nim w tym ogrodzie najstarsi. Kiedy poprosiłem, żeby stanął przy drzewie do zdjęcia, skrył się za gałęziami i liśćmi. Otulał się nim, podobnie jak na zdjęciu z dzieciństwa z matką, przy kwitnącej jabłoni.

A raz całkowicie zasłonił do portretu twarz. 

Zadzwonił 2 stycznia 2012 roku, zaprosił mnie do siebie i – po raz pierwszy w życiu – poprosił, abym wziął aparat. Usprawiedliwiając się niejako, że chce zdjęcie, dodał, że mogą być nieostre. Weszliśmy do jego gabinetu, na ścianie w tle wisiały obrazy Nowosielskiego. Usiadł przy biurku i powiedział, że powie mi o co chodzi, kiedy będą gotowe odbitki. Na kraciastą koszulę nałożył szary sweter. Zasłonił twarz rękami, zacząłem fotografować. Wspomniał wtedy o pewnym obrazie van Gogha. Dopiero później dotarłem w albumie z malarstwem na wizerunek Starego człowieka w smutku, którym musiał się zainspirować. Te zdjęcia nie były pomyślane jako portrety do publicznej prezentacji czy do publikacji. Były mu potrzebne, jako rodzaj wizualnej notatki, najprawdopodobniej do jego własnych przemyśleń i zapewne jako inspiracja pisarska.

„PorTRet”, 2012, fot. Janusz Stankiewicz

Czy wykorzystał gdzieś ten zapis bezradności, depresji i zmęczenia?

Portret znalazł się w książce – zestawił go ze zdjęciem z pierwszej komunii i swym komentarzem: „jak szybko mija czas”. Fotografia, którą mu zrobiłem posłużyła mu za zamknięcie, podsumowanie całego życia.

Malarskość tego portretu wynika także z faktu, że na ścianie za Różewiczem znajdują się wspomniane przez pana obrazy Nowosielskiego.

Nieraz przynosił obrazki, które od niego dostawał, a ja je fotografowałem. Z lewej strony jest wizerunek odwróconej plecami dziewczyny. Kiedyś zrobiłem Różewiczowi zdjęcie przy oknie, obok tego obrazu, kiedy również stoi tyłem. Mawiał potem, że najlepsze portrety to te, na których jest odwrócony.

Nowosielski przywołał kiedyś w rozmowie fragment z Elegii duinejskich Rilkego: „Bo nie czym innym jest piękno, jak przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy, i podziwiamy je tak, gdyż nami po cichu pogardza, aby nas zniszczyć. Każdy anioł jest straszny”.

Byłem świadkiem rozmowy Różewicza i Geta w jego pracowni. Pokazał Różewiczowi miedzioryt, nad którym pracował. Powiedział, że widoczny na nim kot wygląda ślicznie. Różewicz odparł, że nigdy nie używa tego słowa.

Na początku naszej rozmowy powiedział pan: „Nie potrafię zakończyć dokumentowania świata. Pokutuje we mnie niespełnienie”.

W przypadku zdjęć Tadeusza Różewicza, dopiero kiedy zrobiłem portret, na którym skrywa twarz w dłoniach, wiedziałem, że fotografowałem go do KOŃCA.

Rozmowa odbyła się w lipcu 2018 roku we Wrocławiu.
Artykuł opublikowany w piśmie artystycznym „Format” 2018 nr 79/80, s. 130–131.