Zapis rozmowy z Anną Sawicką,
tłumaczką literatury katalońskiej
Dwa lata temu w Muzeum Pana Tadeusza rozpoczęliśmy cykl „Tłumacz w muzeum”. Rozmawialiśmy między innymi z Billem Johnstonem i Charlesem S. Kraszewskim. Zapraszamy do lektury zapisu lub wysłuchania spotkania z Anną Sawicką, tłumaczką z katalońskiego i hiszpańskiego, która przełożyła między innymi powieści i opowiadania Jaume Cabrégo.
Spotkanie z Anną Sawicką objęte patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury odbyło się we współpracy z Wydawnictwem Marginesy 19 maja 2019 roku w Muzeum Pana Tadeusza.
Zapis spotkania
Dobromiła Jankowska: Pierwsze oficjalne spotkanie nowego cyklu literackiego Tłumacz w muzeum zainspirowały zeszłoroczne [2018] spotkania z Billem Johnstonem – autorem nowego przekładu Pana Tadeusza, Jerzym Jarniewiczem – autorem esejów Tłumacz między innymi i krótki wykład Franceski Fornari, który odbył się w ramach Festiwalu Tradycji Literackich. Okazją do rozmowy jest również dziesięciolecie Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, które założono, by zwiększać widoczność tłumaczy i chronić ich prawa. Trzecia okazja to premiera zbioru opowiadań Kiedy zapada mrok Jaume Cabrégo, opublikowanego przez Wydawnictwo Marginesy.
Anna Sawicka jest iberystką, pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim, redaguje „Studia Iberystyczne”, tłumaczy nie tylko z katalońskiego, ale też z hiszpańskiego. Była lektorem języka polskiego i wykładowcą literatury polskiej na Uniwersytecie Barcelońskim. Zajmuje się na co dzień literaturą katalońską; ma w dorobku przekłady utworów katalońskich dramaturgów: Sergi Belbela, Josepa Marii Beneta i Jorneta, Carlesa Batlle’a i Josepa Pere Peyró oraz opowiadania Pere Caldersa i Javiera Tomeo, a także średniowieczny brewiarz mistyczny Ramona Llulla, powieści Alberta Sancheza Piñola Chłodny dotyk, Lluisa Antona-Baulenasa Za worek kości Marii Àngels Anglady Skrzypce z Auschwitz i Eduarda Mendozy Miasto cudów. W 2013 roku ukazała się w jej przekładzie pierwsza tłumaczona na polski powieść Jaume Cabrégo Wyznaję, potem Głosy Pamano, Jaśnie Pan, Cień eunucha, Agonia dźwięków oraz dwa zbiory opowiadań Podróż zimowa oraz Kiedy zapada mrok.
W marcu 2012 roku zapytałam, czy znajdzie pani czas, żeby przetłumaczyć opowiadanie Empar Moliner, katalońskiej pisarki, która miała wtedy przyjechać na Festiwal Opowiadania i dostałam odpowiedź, że: „Akurat teraz nie, bo przez następnych kilka miesięcy tłumaczę całkiem sporą powieść katalońską”. Zastanawiam się czy wtedy wiedziała pani, że Cabré w Polsce stanie się aż tak popularny.
Anna Sawicka: Gdybym wiedziała, że się spotkamy w tak pięknych i miłych okolicznościach, odłożyłabym tłumaczenie Cabrégo, przetłumaczyłabym opowiadanie Empar Moliner i miałybyśmy za sobą bardzo dobrą współpracę. Natomiast powieść, którą wtedy tłumaczyłam, rzeczywiście mnie zaskoczyła. I muszę przyznać, że kiedy widziałam ją w księgarniach w Katalonii, nie rzuciłam się na nią natychmiast, bo wydawała mi się trochę za gruba. Potem okazało się, że wydawnictwo jednak dostało sygnał z Barcelony, że to rzecz warta grzechu, że świetnie się sprzedaje, ma znakomite recenzje i wtedy mogłam o nią powalczyć, a nie było to takie oczywiste, ponieważ autor wskazał tłumacza i to nie byłam ja. Na jakimś spotkaniu autorskim pojawił się student z Poznania, fascynat literatury katalońskiej i powiedział, że bardzo by chciał tę powieść przetłumaczyć, więc zanim wydawnictwo podpisało ze mną umowę, zarówno ten student, jak i ja musieliśmy przygotować próbkę, ostatecznie wydawnictwo wybrało mnie. Chyba dobrze, bo miałam większe doświadczenie niż ten młody człowiek, aczkolwiek doskonale rozumiem, że czasem rzucamy się na głęboką wodę, nie zdając sobie sprawy z tego, że zadanie nas przerasta. Wymieniła pani Księgę Przyjaciela i Umiłowanego Ramona Llulla. Jestem przywiązana do tego przekładu, bardzo go lubię. Jest w tej chwili niedostępny, ale ludzie, którym się udało tę książkę kupić, jeszcze do tej pory czasem do niej nawiązują, dziękują, że powstała. Natomiast teraz w życiu bym nie wzięła się do tłumaczenia Ramona Llulla, bo nie jestem mediewistką, a tamten tekst przetłumaczyłam nawet nie z krytycznego wydania, tylko z wydania popularnego, bez przypisów, bez wstępu. Mam nadzieję, że nie zrobiłam jakichś wielkich teologicznych błędów, ale zaprzyjaźniony franciszkanin, który chciał to przełożyć, pracuje już całymi latami i nic. Teraz z moim doświadczeniem wiem, że by tłumaczyć literaturę średniowieczną, trzeba być mediewistą, trzeba znać łacinę, trzeba mieć oczytanie w tym piśmiennictwie i nie rzucać się z motyką na słońce. Czasem lepiej nie wiedzieć.
DJ: Księga Przyjaciela i Umiłowanego Llulla ukazała się w 2003 roku, więc dla tłumacza to jest właściwie cała epoka, minęło kilkanaście lat. Wróćmy do początków: jak została pani tłumaczką? Chyba wiem, jak została pani tłumaczką Cabrégo, ale jak została pani na przykład tłumaczką Mendozy?
AS: Tłumaczką Mendozy zostałam „na szczęście”. W tej chwili, jeśli chcę się pochwalić, że tłumaczę również z języka hiszpańskiego, nie tylko z katalońskiego, i wymieniam tytuł Miasto cudów, wszyscy w Hiszpanii mówią: „O! Miasto cudów, najważniejsza powieść Mendozy!”. Było tak, że moja koleżanka ma na Mendozę w „Znaku” monopol, ale ta książka wydawała jej się troszkę za trudna, jest tam dużo historii, odniesień lokalnych, a poprzednie Mendozy, które tłumaczyła, to były kryminały. Zapytała, czy nie chciałabym przetłumaczyć. Chciałam, przetłumaczyłam i bardzo jestem bardzo zadowolona z tego, że taki przekład mi się udał, a poza tym to rzeczywiście była wyjątkowa przygoda. Z reguły próbuję wykorzystać znajomych do konsultacji przekładów i mój rodzony brat odmawia współpracy, natomiast przy Mendozie połykał kolejne rozdziały jak cukiereczki, tak mu się podobało, bo to jednak jest klasyka współczesnej literatury hiszpańskiej. To naprawdę bardzo ważna książka, więc bardzo się cieszę, że się udało. Aczkolwiek te konsultacje różnie wyglądały: kiedyś wysłałam bratu rozdział kończący się akapitem poświęconym jednej z hal wystawowych na wystawie światowej w Barcelonie w 1888 roku, do której wtargnęli złodzieje. Okazało się, że w tej hali są różnego rodzaju chronometry. Może sobie pani wyobrazić, ile mnie pracy kosztowało zidentyfikowanie tych chronometrów, ale udało się, zrobiłam przekład, wysłałam bratu i pytam: „No i jak? Podobało się? W porządku?” „Tak, tak. Ja ci tam jakieś uwagi naniosłem”. „A te chronometry?” „Chronometry? A, nie to ja pominąłem ten akapit”.
DJ: Jak to jest być w Polsce tłumaczem z tak małego języka jak kataloński? Jakie trudności napotyka pani na co dzień? Również techniczne, słownikowe.
AS: Ja jestem szczególnym przypadkiem tłumacza, takim trochę niedzielnym, bo muszę przede wszystkim pracować ze studentami na uczelni i dlatego moje początki przekładowe były związane z praktyką akademicką. Znalazłam się w Barcelonie, w środowisku katalońskim, chodziłam na kursy, posługiwałam się językiem i uczyłam się katalońskiego, czytając autorów, których mi polecano. Po powrocie do Krakowa dumna z siebie poszłam do Wydawnictwa Literackiego i mówię: „Są subwencje, ja przetłumaczyłam opowiadania Pere Caldersa, może by to opublikować?”. „Aha”.
DJ: Entuzjastyczna reakcja.
AS: Tak, wielki entuzjazm. Z jednej strony zaczęłam te opowiadania publikować w prasie, a z drugiej robiłam wszystko, co się dało, żeby jednak literaturę katalońską jakoś propagować w naszym środowisku. Cenna okazała się współpraca z wydawnictwem „Księgarnia Akademicka”. Udało mi się stworzyć serię literatury katalońskiej, nazywała się „Seria z Barretiną” pod redakcją Anny Sawickiej. Barretina to jest taki czerwony, kataloński beret. Tam ukazały się trzy bardzo ciekawe teksty: anonimowy Bestiariusz w tłumaczeniu Rozalyi Sasor, wiersze Joana Brossy (tłumaczył Marcin Kurek z Wrocławia), opowiadania „Płatek białej pelargonii Mercè Rodoredy w przekładzie Barbary Łuczak. Ja czasem pisałam przedmowę i starałam się włączyć w proces wydawniczy. To wydawnictwo niekomercyjne, nakłady były malutkie, na przykład 300 egzemplarzy, a trzeba było wykonać całą pracę osobiście, starać się o subwencję, rozliczać się. Pieniądze przeznaczano na wydanie książki, jeśli coś zostało, było dla tłumacza. Ale problem pojawił się, kiedy koleżanka, która się rzeczywiście zajmuje się literaturą średniowieczną, Rozalya Sasor, przetłumaczyła fragment powieści rycerskiej Tiranta Białego, oczywiście chciałam, żeby ta książka znalazła się w serii literatury katalońskiej, niestety okazało się, że Barretina to jest symbol, który dzieli, a nie łączy i moja seria literatury katalońskiej ograniczyła się do trzech tytułów. W każdym razie coś się udało opublikować: Ramona Llulla, bo mi się bardzo podobał; Sergi Belbela, bo byłam na sztuce, stwierdziłam, że jest bardzo oryginalna. To był mój wybór. Natomiast większe powieści, które ukazały się w wydawnictwach komercyjnych, to zawsze był wybór wydawnictwa. Opłacało się zacząć tłumaczyć za darmo czy w niszowym wydawnictwie, bo nazwisko stało się rozpoznawalne i kojarzone z literaturą hiszpańską.
DJ: Czy powstał w końcu słownik katalońsko-polski, który podobno od dwudziestu lat się pisze? Chciałam zapytać, jak to jest na co dzień, kiedy pracuje pani z tekstem. Co robi tłumacz z katalońskiego, kiedy się zatnie?
AS: Odpowiem cytatem z Pere Caldersa: „Do kolegów z Poznania: tłumaczycie ten słownik czy budujecie katedrę? Bo raczej chyba to drugie”.
DJ: I to jeszcze Sagradę Famílię.
AS: Tak, więc nie wiem, czy ten słownik kiedyś zostanie opublikowany, pewnie nie ma odpowiedniej koniunktury. Natomiast w tej chwili tłumaczę książkę z hiszpańskiego, leży obok mnie na biurku słownik hiszpańsko-polski i nie mogę uwierzyć, że to takie proste, mogę zajrzeć do słownika i już mam wersję polską. Korzysta się więc ze słowników jednojęzycznych, choć ważne, czy to słownik normatywny, czy opisowy, bo kataloński jest cały czas kontrolowany przez powołane do tego instytucje. Eliminuje się kastialenizmy, naleciałości z języka hiszpańskiego. Instytucje takie jak Akademia Nauk dbają o czystość języka, dla tłumacza to bez sensu. Ja spotykam z językiem literackim, mówionym, ale z językiem, który oddaje specyfikę różnych miejscowości, różnych regionów katalońskich. Najwygodniej się korzysta ze słownika katalońsko-walensjańsko-majorkińskiego, autorzy tego słownika nie obrażają się na lokalizmy i można znaleźć różne ciekawe rzeczy, których w słowniku normatywnym niestety nie ma.
DJ: A czy kataloński jest rzeczywiście taki trudny, jak amatorom zwykle się wydaje? Czy to taki mały język jak albański albo baskijski, które wydają się nam niemożliwe do opanowania? Czy ma pani okazję na przykład rozmawiać po katalońsku?
AS: W Katalonii po katalońsku rozmawiam ze znajomymi. Katalończycy mają znakomity słuch i w momencie, kiedy zaczynam rozmowę i słychać obcy akcent, natychmiast przechodzą na hiszpański. Aczkolwiek zdarza się też, że ktoś nastawiony bardzo patriotycznie, na pytanie zadane w języku hiszpańskim reaguje: [tłumaczka mówi to zdanie po katalońsku] „Tu jest Katalonia, i tu się mówi po katalońsku”, nigdy mi się to nie przytrafiło, ale ponoć tak bywa. Czy jest trudny? Kiedy uczyłam polskiego, zrobiłam dla moich studentów schematy, z których wynikało, że kataloński i polski mają ze sobą bardzo dużo wspólnego, jeśli chodzi o fonetykę i to im rzeczywiście pomagało w nauce. Jest bogatszy fonetycznie niż język hiszpański, dlatego trudno zrozumieć go ze słuchu, jeżeli nie ma się obycia w tym języku, ale nie wydaje mi się jakoś szczególnie trudny.
DJ: A od czego zależy to, czy autor, który urodzi się w ogólnie rozumianej Hiszpanii, ale w jednym z regionów autonomicznych, decyduje się pisać właśnie po katalońsku, albo po baskijsku? Na przykład wielu Basków pisze swoje teksty i po hiszpańsku, i po baskijsku. Od czego to zależy? Od wychowania? Od rodziny? Od jakiejś świadomej decyzji? Jak to było z Cabrém?
AS: To kwestia wyboru, rzeczywiście w regionach takich jak Galicja, kraj Basków, Katalonia, większość ludzi jest dwujęzyczna. Z konstytucji wynika, że język hiszpański wszyscy powinni znać. Natomiast Cabré chodził do szkoły jezuitów, gdzie otrzymał wykształcenie w hiszpańskim i czyta oczywiście taką literaturę, znakomicie się tym językiem posługuje. Za ojczysty uważa kataloński, to język jego rodziny, a także tej kultury, z którą się identyfikuje. To język z bogatym dorobkiem literackim i bardzo wiele osób dwujęzycznych decyduje się w nim pisać.
DJ: Nie pisał nigdy po hiszpańsku?
AS: Nie.
DJ: W takim razie jak odbierają Cabrégo czytelnicy w Hiszpanii? Przejrzałam jego stronę internetową i okazuje się, że niemal wszystkie tytuły ukazały się po polsku, natomiast jeśli chodzi o inne języki, to niekoniecznie.
AS: Na hiszpański jest tłumaczony i te tłumaczenia na ogół ukazują się równolegle, aczkolwiek nie zawsze są akceptowane przez samego autora. Głosy Pamano były tłumaczone dwukrotnie, bo pierwszy przekład odrzucił. Jeżeli czytelnicy są dwujęzyczni, to kiedy kupią w języku hiszpańskim, nie kupią już w katalońskim, bo znają oba i jeden egzemplarz w domu wystarczy. Natomiast w Czechach po jednym przekładzie to zainteresowanie autorem się zupełnie rozmyło, nie było kontynuacji. Ja się bardzo denerwowałam, czy ten pierwszy polski przekład będzie udany. Bo reakcja redaktorki mnie zupełnie zmroziła: „Oani Aniu to jest fatalne”. Ale potem jakoś już się dogadywałyśmy.
DJ: Domyślam się, że dla redaktorów, którzy nie znają języka oryginału, to nie jest łatwa praca. Czy przy następnych książkach było łatwiej?
AS: Tak, z obecnym redaktorem mamy wspólny język.
DJ: Redaktorem, który też jest tłumaczem?
AS: Tak, jest tłumaczem, poetą, więc łatwiej się nam porozumieć, natomiast w kwestii przypisów chciałam zastrzec, że czasem pozwalam sobie na przypisy, których nie było w oryginale. I to w większości przypadków jest konsultowane z autorem. Trochę na zasadzie podejmowania gry z autorem, który sam się o to prosi. Zaczęło się od Wyznaję: tam na ostatniej stronie autor napisał, że: „Uznałem tę powieść za definitywnie nieskończoną 27 stycznia 2011 roku, w rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz”. Ja sobie pozwoliłam na dopisek, że polski przekład oddano do druku 27 stycznia, oczywiście z inną datą. Autor zaakceptował, a wydawnictwo stwierdziło, że się trochę zagalopowałam, oni tego nie podpiszą, mogę podpisać własnym nazwiskiem.
DJ: I tak się stało?
AS: Tak się stało, natomiast z różnych powodów daję przypisy właśnie na zasadzie podejmowania gry z autorem. Na przykład w Podróży zimowej jest takie opowiadanie, w którym pada kwestia, że święty Jan przed siódmą pieczęcią powiedział: „Drżę, kiedy o tym opowiadam”. „Aha, to apokalipsa”. No to czytam Apokalipsę, od deski do deski, szukam, w którym momencie on to powiedział. I w końcu znalazłam! Wergiliusz w Eneidzie.
DJ: Czyli nie do końca.
AS: Dałam oczywiście przypis, skąd pochodzi „Horresco referens” i dalej autor podaje cytaty z Pisma Świętego, z Ewangelii świętego Mateusza, bardzo dokładne odnośniki: rozdział, wiersz od do, i oczywiście zmyśla, więc w przypisie podaję, co tam rzeczywiście w Piśmie Świętym jest. Albo takie opowiadanie Ręce Mauka. Pytałam autora, o co chodzi z Maukiem, i powiedział, że o grafikę, której autorem jest Maurits Cornelis Escher, Rysujące ręce. Dlaczego Mauk? Dlatego, że Mauritsa w domu nazywano Mauk. Zgadliby Państwo?
DJ: Nie i nie moglibyśmy też zapytać autora. To marzenie każdego tłumacza mieć autora, który żyje i odpowiada na maile.
AS: Tak, tak, odpowiada na maile, współpracuje, aczkolwiek różnie…
DJ: Daje się przyłapywać.
AS: Tak, bardzo dobrze się bawi. Aczkolwiek różnie ta współpraca wygląda, bo na przykład do Wyznaję dostałam listę ukrytych cytatów… jak już powieść przetłumaczyłam. Czyli za późno, potem jeszcze z kolejną powieścią Głosy Pamano miałam podobną przygodę. Tam autor po kolejnych wydaniach zmieniał różne rzeczy, bo czytelnicy, tłumacze zwracali mu uwagę, że popełnił jakiś błąd rzeczowy. Kończyłam przekład i wtedy wydawnictwo przysłało mi nową, poprawioną wersję. Zapytałam, co zostało zmienione. Nie dostałam odpowiedzi. I co miałam zrobić? Tłumaczyć od początku? Czytać całą powieść i szukać? Więc w momencie, kiedy miałam jakieś wątpliwości, sprawdzałam w tym nowym wydaniu. Natomiast niestety nie było to wykonalne, żeby na tym etapie pracy jeszcze raz cały oryginał przeczytać od początku, uważnie sprawdzając, czy przypadkiem nie było tam błędu. Na sześćset stron zmian było około dziesięciu, to szukanie igły w stogu siana.
DJ: Czytając między innymi Kiedy zapada mrok, zastanawiałam się, jak się pracuje nad Cabrém ze świadomością, że tam w każdej chwili może się pojawić jakieś ukryte, albo nieukryte odwołanie, cytat, który będzie podany bez przypisu? Czy da się to wyłapać? Jak się żyje z taką myślą (ja wiem, jak się żyje, bardzo trudno), że coś się przegapiło?
AS: Trzeba się z tym pogodzić, nie wszystko się da. Czytelnicy do mnie piszą, bardzo lubię, jak piszą do mnie matematycy. Dostałam piękny wykład na temat liczb zespolonych, popełniłam błąd, napisałam coś innego, teraz już wiem, że są liczby zespolone i cały bardzo piękny wykład. Miałam też taką przygodę z powieścią Agonia dźwięków, której bohaterem jest franciszkanin. Ja niestety tę książkę podarowałam zaprzyjaźnionemu franciszkaninowi po wydaniu. I on delikatnie zwrócił mi uwagę, że przeor w zakonie franciszkanów nazywa się gwardian, a ja tych przeorów dałam tam kilku. I niestety tak już zostało.
DJ: A czy ma pani konsultantów? Czy liczyła pani tylko na redaktora? Szczególnie chodzi o kwestie muzyczne.
AS: To rzeczywiście jest problem. Mogę przeczytać fragment listu koleżanki, która w moim imieniu spotkała się z zaprzyjaźnionymi muzykami, dysponując hiszpańską wersją książki, bo nie zna katalońskiego, moim niewprawnym przekładem i napisała mi tak: „Opis utworu Schuberta Jacek Hołubowski skonstruował, słuchając utworu i analizując partyturę, więc zapisaliśmy to tak, jak wynika z wykonania i z nut bez odnoszenia się do tekstu Cabrégo i Twojego, ponieważ wydało się to jedynym możliwym sposobem zapisania tego opisu po polsku. Jacek i jego córka Zosia zapalili się bardzo: przegrywali, przesłuchiwali, dyskutowali”. Ja to miałam wykonać sama. Efekt jest taki, przeczytam ten fragment powieści: „W powietrzu zawisła ulotna cisza i objawił się Schubert. Najpierw dwa takty fortepianowego arpeggio, a później z głębokości otchłani w dynamice pianissimo wyłaniają się dźwięki Es wiolonczeli i G skrzypiec, wznoszące się przez B i C z rozjaśniającym wdarciem się wiolonczeli, aż do kulminacyjnego skrzypcowego D, które domyka temat, opadając do początkowej frazy”.
DJ: Teraz powinnam zapytać, jak długo powstawał ten fragment? Bo myślę, że u Cabrégo jest dużo takich fragmentów, do których się wraca podczas przekładu, prawda?
AS: Musiał niestety powstać przy pomocy, w książce wydrukowane są nuty, ja nie czytam nut i poddałabym się, gdyby nie kontakty z muzykami, ale proszę zwrócić uwagę: oni odgrywali ten utwór, czytali nuty, czytali jednocześnie tę moją nieporadną polską wersję i wersję hiszpańską, żeby ten jeden akapit miał sens. On w tej chwili ma sens, ale dla mnie to jest chińszczyzna.
DJ: Teraz doszłyśmy do pytania, które pojawia się we wszystkich translatorskich dyskusjach. Czy czytać książkę przed tłumaczeniem? Nieczytanie Cabrégo przed tłumaczeniem jest chyba niemożliwe. Jak długo się pani przygotowuje, zanim padnie pierwsze zdanie? Czy wszystkie materiały próbuje pani zgromadzić przed rozpoczęciem tłumaczenia, żeby potem się nie odrywać?
AS: To wygląda różnie. Najpierw myślałam, że książkę jednak trzeba przeczytać, zanim się zacznie ją tłumaczyć, ale właśnie wczoraj przyłapałam się na tym, że tłumaczę zdanie, nie doczytawszy go do końca. Dostałam za swoje, bo musiałam wrócić i wszystko poprawić. Natomiast jest trochę tak, że na pewnym etapie znajomości książki Cabrégo już znałam i czytałam, zanim zaczęłam je tłumaczyć. Wyznaję mnie przeraziło, bo to taka gruba rzecz. Musiałam szybko zdecydować, czy chce ją tłumaczyć, czy nie, więc rzeczywiście zaczęłam tłumaczyć, nie doczytawszy do końca, ale ponieważ tam wszystko jest powiązane, tworzy zamknięty system, więc w pewnym momencie odłożyłam i przeczytałam do końca, co mi ułatwiło tłumaczenie. Natomiast co do bibliografii, każda książka wymaga osobnej. Na przykład Głosy Pamano: w turystycznym sklepie w Barcelonie wykupiłam połowę książek na temat Pirenejów, rzecz się dzieje w Pirenejach, musiałam się orientować, o co tam chodzi. Przy książce Agonia dźwięków myślałam, że w bibliotece uznają mnie za nowicjuszkę jakiegoś zakonu, bo wypożyczałam bardzo dużo książek z literatury zakonnej, na przykład Sanctimoniales, zakony żeńskie w Polsce i Europie Środkowej do przełomu XVIII i XIX wieku. I proszę sobie wyobrazić, że tam znalazłam bezcenną informację, że siostry zakonne w tych odległych czasach nie miały żadnych problemów z tworzeniem form żeńskich, więc były ekonomka, kantorka, kuchmistrza, szafarka, prasowaczka, prowizorka, nosiwodka, ślusarka, warzywniczka, dzwonniczka, rękodzielniczka. I może trzeba było pójść do jakiegoś zakonu na konsultacje. Ale trochę się wstydziłam, bo zakonnice nie są tam przedstawione w najlepszym świetle. Ale konsultacje są potrzebne w podstawowych dziedzinach. Ja nie prowadzę samochodu, nie jeżdżę na nartach. Za to z muzyką mam pewne doświadczenie, bo tłumaczyłam książkę Skrzypce z Auschwitz i przeszłam całą drogę lutnika, musiałam skonstruować skrzypce.
DJ: Ja miałam przygotowane pytanie, czy inaczej się tłumaczy powieści i opowiadania, po czym przeczytałam oba zbiory opowiadań Cabrégo i pomyślałam sobie właściwie, że jego opowiadania łączą się w bardzo jednolitą opowieść i to pytanie upadło.
Zapytam więc jeszcze o panią. O dwie rzeczy. O miejsca w Katalonii i o obrazy. Kiedy zaczynałam czytać Cabrégo, myślałam, że na pewno w Barcelonie, albo w Pirenejach można by chodzić miejscami Cabrégo i zrobić sobie taką mapę. Czy po przełożeniu tylu książek inaczej pani patrzy na Katalonię i miejsca, które tam pani odwiedza?
AS: Tak, robiłam zdjęcia sklepów, domów, które się pojawiają w powieści. Zaprzyjaźniłam się z właścicielem sklepu, w którym rodzina Cabrégo robiła zakupy, a mieszkała naprzeciwko. Natomiast czy można przejść trasą Cabrégo? W Pirenejach jest taka trasa i prawie mi się udało wziąć udział w wyprawie czytelniczej do klasztoru, który występuje w powieści. Dostałam serię zdjęć od autora, natomiast było to dwa dni po moim wyjeździe z Hiszpanii, więc niestety nie miałam okazji. Ale autor obiecał, że kiedyś mnie zabierze. W każdym razie jest możliwe prześledzenie właśnie tej trasy w Pirenejach. A w Barcelonie też jak najbardziej.
DJ: Chciałam zapytać o literaturę katalońską w Polsce. Wiem, że tworzy pani cały czas aktywną bibliografię katalońską, nie wiem czy uaktualnianą? Czytałam też artykuł o powojennej recepcji literatury katalońskiej w Polsce i to są naprawdę tylko urywki, dlaczego? Przecież ta literatura rozwija się cały czas, Cabré nie jest jedynym pisarzem, który pisze po katalońsku. Więc dlaczego akurat Cabré i dlaczego nie inni?
AS: Po pierwsze trochę zbieg okoliczności. Na pewno to jest dobry pisarz. A po drugie wydawnictwo zainwestowało w promocję, audycje, spotkania, wywiady. Autor był kilkakrotnie zapraszany do Polski. I to procentowało zainteresowaniem jego twórczością, może też w jakiś sposób leży nam ten sposób patrzenia na świat, ta wizja artystyczna. Natomiast nie jest tak, że literatura katalońska nie jest w Polsce znana. Ja rzeczywiście robiłam pracowicie indeks utworów, które się ukazały do 2004 roku, ale potem nastąpił boom, zmieniły się zasady i rynek wydawniczy. Okazuje się, że literatury katalońskiej jest w Polsce bardzo dużo. Na Targach Książki w Warszawie w 2016 roku Katalonia była gościem specjalnym i wtedy znalazłam dokument, w którym podano listę książek tłumaczonych z katalońskiego, które się ukazały w Polsce latach 2013-2016. I proszę sobie wyobrazić, że w tym czasie opublikowano czterdzieści cztery tytuły. Z tym, że są to książki przeróżne: literatura dziecięca i młodzieżowa, futbol, komiks, kryminał, literatura sensacyjna, romans, poezja, literatura gatunkowa. Jest na przykład taki autor Enric Lluch, którego opublikowano osiem książek: Duch, Mumia, Zombie, Dziad z workiem, Potwór z szafy, Wilkołak, Kościotrup, Ogr – literatura gatunkowa. I zaangażowało się w to szesnaście wydawnictw. Opublikowano dwudziestu trzech autorów. Natomiast tłumaczyło tę literaturę szesnaścioro tłumaczy i teraz pytanie, czy język kataloński jest rzeczywiście aż tak w Polsce znany, że znalazło się szesnaście osób. Bardzo prawdopodobne, że tłumaczyli z innego języka, z hiszpańskiego. Ja mam taką propozycję i taką koncepcję, jako członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, że w momencie, kiedy książka jest tłumaczona nie z oryginału, tylko z przekładu, powinno się pojawić na okładce nazwisko tłumacza. Bo ta książka ma już dwóch ojców albo dwie matki. Ale to też prawa autorskie tłumacza, a poza tym każdy przekład, każdy kontakt z książką zostawia ślad indywidualności twórczej tej osoby, która wyraża się w konkretnym języku. Ja też miałam takie doświadczenie, przyznaję, korzystam z przekładów hiszpańskich, kiedy czegoś nie rozumiem, korzystam tak, jakby to był słownik. Wychodzę z założenia, że jeżeli chodzi o realia i czegoś nie zrozumiałam, ktoś, kto tam mieszka, szybciej to zrozumie. A hiszpański jednak znam lepiej niż kataloński, więc jeśli mi ktoś to wyłoży w swoim języku, niewykluczone, że mi się przyda. Ale niestety parę razy się nacięłam, bo pojawiły się kalki językowe. Ktoś po prostu z katalońskiego przeniósł zwrot na hiszpański, tylko niestety w hiszpańskim znaczył co innego. Trzeba z dużą dozą ostrożności podchodzić do cudzych przekładów.
DJ: Nawiązując do rozmowy o dwóch ojcach i dwóch matkach, chciałabym zapytać, o to, co między innymi dla Stowarzyszenia, ale i dla każdego tłumacza jest bardzo ważne: o widoczność tłumacza. Czy warto o nią walczyć? Czy warto zwracać uwagę wydawnictwom, jeśli pominą nasze nazwisko? Czy tłumacz rzeczywiście jest drugim ojcem?
AS: Miałam mieszane uczucia, kiedy w mojej ulubionej księgarni, gdzie kupuję książki elektroniczne, znalazłam nową powieść Manuela Vilasa zatytułowaną Ordesa i na pierwszym miejscu było nazwisko tłumacza, Carlosa Marrodána Casasa. Potem sobie uświadomiłam, że właściciel tej księgarni zobaczył dwa obce nazwiska i nie bardzo wiedział, kto jest autorem, kto tłumaczem. Ale bardzo mnie to rozśmieszyło jako parodia tej widoczności tłumacza, o którą się dopominamy, w którym miejscu ma być nazwisko tłumacza, czy dużymi literami, czy małymi. I miałam mieszane uczucia w związku z edycją tej książki [Kiedy zapada mrok], bo wyszło tak, że na temat Anny Sawickiej jest cała strona, a na temat autora na końcu jakieś trzy linijki. Cieszę się, ale powinna być zachowana jakaś proporcja. Oczywiście wiadomo, jest posłowie Jaume Cabrégo, nie wiem, czy byłby sens robić wstawkę informującą o jego twórczości, ale trochę głupio się poczułam. Natomiast w momencie, kiedy się zorientowałam, że bardzo dużo osób tłumaczy literaturę katalońską z hiszpańskiego, przyszło mi do głowy, że powinno pojawiać się na okładce nazwisko tłumacza, na przykład: Głosy Pamano były tłumaczone dwukrotnie i teraz chociażby z tego powodu trzeba powiedzieć, kto tłumaczył, na czyim przekładzie polegamy i uznać wkład autorski.